/> Pieczęć trwałości – Tradycja – The Tradition
Go to ...

Tradycja - The Tradition

Pismo - Forum światopoglądowe

Pieczęć trwałości


W człowieku skowyczy pytanie o sens egzystencji, o nieskończoność, o przyszłość, o receptę na szczęście, wieczną młodość i oto, czy tym wszystkim ktoś lub coś rozporządza. Pozosta­nie pewnie bez odpowiedzi do dnia Sądu Ostatecznego. Niewykluczo­ne bowiem, że część spraw nad którymi zastanawiają się ludzie w przerwach między codzienną krzątaniną, po prostu nie leży w ich kom­petencjach, a wszechwiedza mogłaby okazać się zgubna.

Krzepi przekonanie o mocy ludzkiego rozumu, kolejne suk­cesy uczonych, ale w osiągnięciu równowagi psychicznej pomagają nam wielkie, stare drzewa, czysta woda tryskająca w ostępach lasów i gór, żywioł mórz i oceanów oraz cała reszta tego, czego jeszcze nie zniszczyliśmy na naszej planecie.

W zmierzeniu zaś z problemami najistotniejszymi zarówno dla pojedynczego człowieka, jak ludzkości – niezmiennie mamy do wy­boru, albo bez dowodu przyjąć pozanaukowe wyjaśnienia, albo unieść się pychą i ładować świadomość propagandą, wedle której – prędzej czy później – człowiek zrozumie wszystko. Ale ów chciałby przede wszystkim wiedzieć, jak bezpiecznie przeżyć wyznaczony mu czas, zabezpieczyć byt rodzinie albo wykorzystać dane mu zdolności.

I pewnie głównie dlatego tacy błogosławieni duchem ubodzy trzymają się niby dzieci, rąbka matczynej spódnicy – wiary i tradycji.

Prywatny teren Pana Boga

Bardziej dociekliwych z pewnością nie zadowoli słownikowe tłumaczenie, jakoby tradycją były po prostu – zasady postępowania, obyczaje, poglądy, wiadomości przekazywane z pokolenia na pokole­nie. Prędzej czy później będą musieli zadać sobie kilka pytań, które nieuchronnie spowodują wyjście z łatwo wytłumaczalnego związku przyczyn i skutków. Wreszcie dopracują się, mniej lub bardziej włas­nego, poglądu na temat tego, co choć na pozór oczywiste, okazuje się ciągiem nieskończonych zależności oraz tematem kontrowersyjnych opinii i sądów. Niewykluczone, że nienasyceni w apetycie rozumu, przywołają na pomoc wrodzone i wyuczone umiejętności logicznego myślenia i – wzlatując ponad poziomy na skrzydłach intuicji – spróbują sięgnąć tam, gdzie pani Nauka opuszcza bezradnie ręce, a potem – korząc się przed rozmiarem nierozpoznanego terytorium w proporcji do znikomości tego, co jako tako poznane – uznaje je za, oznaczony licznymi zakazami wstępu, teren prywatny Pana Boga.

Ponieważ jednak owe zakazy dotyczą bardziej sfery działań (a zwłaszcza ingerencji w proces tworzenia, takich jak klonowanie człowieka, na przykład w celach militarnych lub przemysłowa hodowla zarodków ludzkich), niż dociekań, to przy zachowaniu należnego szacunku i niezbędnej w tym obszarze ostrożności, niektórzy od­ważają się przekroczyć świętą granicę, aby przynajmniej oddzielić to, co powierzchowne od tego, co głębokie. To, co ważne od tego, co błahe… Co ludzkie od tego, co Boskie. Zróbmy tak, jak oni.

Mamy wszelkie prawa dociekać na własną rękę spraw, które żywotnie nas dotyczą, a możliwe, że rodząc się, dorastając i edukując, przyjęliśmy – z dobrodziejstwem danego nam życia – inwentarz poglądów odbiegających od odpowiadającej im w rzeczywistości na­tury bytów i kształtu rzeczy. Poziom wiedzy zmienia się zresztą tak szybko, że sterta hipotez nietrafnych lub nie nadążających za rozwo­jem nauk, sięga szczytów Himalajów. 

W pretendowaniu zaś do świętości, każdy człowiek startuje z równego poziomu i ma prawo, po równi, do łaski i krzyża.

Nie bądźmy jednak, jak bezrozumny, co na słońce z motyką się rzucił i weźmy sobie za przewodników tych, co ów teren już od­wiedzali. A między drogowskazami, swobodnie wybierając, przyjmijmy jako dobrą radę przekonanie Norwida, iż naukowcy nie odnoszący swoich dociekań do spraw umykających możliwości zmierzenia, nie uwzględniający w swych pracach duchowości człowieka, są inexactes (objawiają
jedynie połowę prawdy).

Bez względu na to, jak przywykliśmy myśleć o niemierzalnych wielkościach – czy przypisujemy im atrybut boskości, czy też w nies­kończoność oddalamy czas nazwania ich w skąpym limicie ludzkiego życia – przyznać musimy, że wszystko, czego dotyka i o czym myśli człowiek, co jest, mniej lub bardziej, namacalne lub ogarniane rozu­mem czy wyobraźnią, ma jednocześnie przypisany sobie wymiar poza powszedni, w którym więcej niewiadomego i niepojętego, niż oczy­wistego i sprawdzalnego. Pamiętając o tym zajmijmy się tym, czym nasz umysł i intuicja zająć się potrafią, nie tracąc jednak z oczu kontek­stu owych nazwanych lub nienazwanych wielkości, a następnie śmiało i bez uprzedzeń wyciągajmy wnioski. Może wtedy wyniki naszych – nie do końca uprawnionych – dociekań i rozważań będą przynajmniej korespondowały z istotą człowieka oraz jego rolą w nieodgadnionym pla­nie wszechświata i w jakiejś tam, drobnej choćby, ujawnionej części tego planu – okażą się przydatne także Polakom.

Gwoli uczciwości poczyńmy zastrzeżenie, że przecież w in­telektualnym świecie połączonych naczyń teorii i hipotez, krążących niczym galaktyki, wcale nie jest pewne, czy aby nie wkraczamy przy­padkiem na ścieżkę już nieco udeptaną. Gdybyśmy pozostali z prze­konaniem, że wyróżnia nas przynajmniej to, iż pokonaliśmy ją we własny, indywidualny sposób, okazać się może, że – sami o tym nie wiedząc – powtarzaliśmy jedynie wzory zachowania wynikające z międzypokoleniowego przekazu. Ten przekaz bowiem, czyli tradycja – podobnie jak wiara – jest siłą i kodem większości naszych działań, a także częścią bagażu duszy, który niesiemy ze sobą nieustannie, najczęściej bezwiednie lub bezwolnie.

Jerzy Szacki, który wiele uwagi poświęcił podobnym roz­ważaniom, twierdzi nawet, że: 

siła związku człowieka z historycznym dziedzictwem nie daje się mierzyć ilością dokonywanych przez niego afirmacji i aktów strzelistych… Nie chodzi o to, czy się jest za, czy prze­ciw. Chodzi o świadomość, że dziedzictwo jest nam dane, jest w nas – niezależnie od tego, jaką ideologię wybieramy i jakie tradycje kreu­jemy. Należymy do jednej wspólnoty narodowej nie dlatego że chwalimy lub ganimy te same wzory, ale dlatego, że wobec tych sa­mych wzorów musimy zajmować określone stanowisko.

Nie zgadzajmy się z tym bezwarunkowo, ponieważ – odwracając kolejność dowodzenia – można twierdze, że to właśnie postawa wobec wzorów zachowań świadczy najbardziej o sile tradycji, której niewątpli­wie podlegamy. 

Wymagałoby nieco szerszego omówienia także po­jęcie wspólnoty narodowej. Wzory zachowania można narzucać. Jed­nak im więcej pokoleń pozostawało w tej samej tradycji, tym większe jest ich spadkobierców do niej przywiązanie. Zwłaszcza, gdybyśmy rzeczywiście dziedziczyli świadomość w drodze przekazu genetycz­nego. Natomiast im w mniejszym stopniu człowiek uzmysławia sobie ciąg międzypokoleniowy oraz panujące w nim wzorce myślenia i zachowania, tym bardziej podatny jest na przyswajanie sobie innej tra­dycji. 

Żydzi są pod tym względem przykładem niezbędnym: moc tra­dycji w ich narodzie jest niezwykle silna, dzięki niej zachowali wierność Księdze i to co nazywają czystością rasy.

Nie zgadzamy się z uczonymi, którzy – opowiadając się za szczególnym, jednostkowym, a przede wszystkim pokoleniowym, zdeterminowaniem wyboru tradycji – traktują ten proces niejako terytorial­nie. 

Bagażu wiary i tradycji, nie możemy spuścić z oka, jeśli chcemy osiągnąć pełną, a nie połowiczną, odpowiedź na pytania, które sobie postawiliśmy.

Ruszajmy zatem i niech na początek wyprawy w obszar prawdy absolutnej, gwiazdą przewodnią będzie wiara.

 

Wiara

w mowie potocznej oznacza przekonanie o czymś. Ale częściej odnosi się ją do przyjmowania istnienia lub nieistnienia cze­goś bez dowodu potwierdzającego ten fakt. Kościół katolicki określa ją jako ?osobowe przylgnięcie człowieka do Boga? i dobrowolne ?uznanie całej prawdy, którą Bóg objawił?, a więc i tego, że sama wiara stanowi podstawę egzystencji i jest poręką życia wiecznego.

Jakby wiary nie określać – wedle przysłowia przenosi góry. Daje czasem zwycięstwo słabemu i mniejszemu nad silnym i większym. Powoduje, że nawet w beznadziejnych zdawałoby się sytuacjach, pozostaje jakaś niemożliwa do ludzkiej oceny, szansa na wyjście z kryzysu. Produkuje autentyczne cuda i namaszcza tych, którzy się jej oddali. Uodparnia ciała derwiszów na żar rozpalonych węgli, wzmacnia siłę słowa, którym posługują się wykształceni w Piśmie żydzi i stygmatyzuje świętych chrześcijan kształtem ran Chrys­tusa.

Wiara określa w najgłębszym sensie kształt duchowości człowieka, na którą oddziaływa także tradycja. Zatem nie sposób roz­patrywać wiary i tradycji oddzielnie i bez odniesienia do świadomości, która jest, lub raczej powinna być, spoiwem tych niezwykłych darów. Dotyczy to również niewierzących, bo brak wiary jest też rodzajem duchowości, tyle że egzystującej w trudniejszych warunkach, gorzej przystosowanej do życia i łatwiej ulegającej zmianom.

Wiara nie ma ani początku, ani końca, jest podstawą modelu duchowego świata
i splata się nierozerwalnie z ciągiem tradycji.

Słuszność wiary nie podlega dowodowi prawdy. Nie możemy jej mierzyć, ani poddawać próbie falsyfikacji, jakkolwiek wielu usiłuje ocenić stopień jej zaawansowania. 

Czy wiarę można mierzyć liczbą odprawionych ceremonii modlitewnych w
kościele, cerkwi, zborze, meczecie, czy synagodze? W świątyni odpowiedniej dla
wyznawanej religii?

Z całym szacunkiem dla powyższej, krzepiącej, potrzebnej i niezwykle ważnej działalności, dowodzi ona bardziej przynależności do wspólnoty, która przyjęła pewien – sobie właściwy – sposób mani­festowania wiary. Można poddawać się takiej ceremonii bezmyślnie, z nawyku, z uszanowania oraz z wielu innych powodów, jak potrzeba by­cia z innymi ludźmi, chęć pokazania się sąsiadom z najlepszej strony (nowe ubranie, zamożność, urocza małżonka), pokusa spotkania od­powiedniej partnerki czy partnera (przynajmniej w odniesieniu do młodych).

Można powiesić sobie na szyi krzyż, przepasać czoło zieloną wstęgą
ozdobioną cytatem z Koranu lub zapuścić pejsy i ozdobić koszulę frędzelkami cycełe. Będą to jednak, w większości przypad­ków, tylko oznaki faktu przynależności do grupy wierzących, ale mówi to niewiele o stopniu zaangażowania człowieka w sam akt wiary. Ob­serwując muzułmanina oddającego pokłony Allachowi, żyda pod Ścianą Płaczu, chrześcijanina na klęczkach – możemy jedynie sądzić o ich zaawansowaniu w wypełnianiu praktyk. To samo będzie się odnosić do wyznawców świeckich idei. 

Oglądając w teatrze aktora recytującego tekst, możemy jedynie stwierdzić stopień umiejętności podawania tego teks­tu. Nadal nic nie da się powiedzieć o tym, jak bardzo ów modlący się człowiek wierzy, albo jak bardzo ów aktor angażuje się, przeżywa, a nie po prostu odgrywa zleconą mu rolę.

Może już bardziej świadczyłyby o stosunku człowieka do jego wiary uczynki. Trzy monoteistyczne religie określające w sposób podobny, chociaż zasadniczo różnie w celach. Czemu innemu bowiem służy oddanie w miłości chrześcijan, trwanie w prawie – żydów oraz świadczenie Bogu Jego niepojętej wielkości – muzułmanów. Ale i to nie są dostatecznie ścisłe kryteria, którymi można by ocenić, jak naprawdę głęboko ów człowiek wierzy, ani tym bardziej mierzyć samą wiarę.

Nawet zachowanie chrześcijanina, żyda, czy muzułmanina w sytuacji ekstremalnej, takiej jak żądanie wyrzeczenia się Boga, nie zawsze stanowić może dostateczny dowód wiary, bo kierować mogą nim uczucia związane z reakcją na czyjąś podłość lub na szczególną pokusę.

Prawdziwie tylko ów sam człowiek zmuszany lub kuszony wie, jak bardzo duża jest jego wiara. I wie to także Bóg – jeżeli w jego istocie istnieje rzeczywiście cecha wszechwiedzy w takim sensie, że zadawałby sobie nieskończenie trwający trud równoczesnego podsumowywania i oceny wszystkiego, co jest i dzieje się we wszechświecie
(co zresztą, wedle praw fizyki, nie jest możliwe), a nie w tym, ze tylko wie wszystko, bo jest
nieskończenie mądry.

Założenie, jakoby owa wszechwiedza była jednoznacznie poj­mowana, nie znajduje dostatecznego dowodu. A przecież zadziwia obserwacja, jak w różny sposób sądzą ludzie w zdawałoby się prostych, sprawach, które nie wymagają tłumaczenia. Oto jeden powiada, że drugi nie umie odmawiać i przez to ma kłopoty. Trzeci poj­muje to w sensie zgadzania się na wszystko, co drugiemu proponuje ktokolwiek, a czwarty skłonny jest przypuszczać, że kłopoty drugiego wynikają z tego, iż odmawia w sposób zbyt obcesowy, bez wcześniejszego wytłumaczenia przyczyn, które go skłaniają do od­mowy. Takie przykłady można mnożyć. Niedawno, w nominalnie twórczym środowisku, pewna pisząca pani opowiadała o pradziejach swego małżeńskiego związku. Ulegając w końcu (ciekawe, jak długo się opierała) namowom partnera, zdecydowała się przyjąć jego oświadczyny, bo… obiecał pozostać z nią do końca życia na dobre i na złe. Sprawa byłaby bez większego znaczenia dla naszych rozważań, gdyby nie to, że owa pani interpretowała tradycyjnie przyjętą formułę, jako przyzwolenie na fakt czynienia sobie nawzajem zarówno dobrego, jak złego.

Czort jeden wie, czym był ów związek i która strona na nim straciła. Tak czy owak, powyższej niejednoznaczności w rozumieniu porzekadła z pewnością nie da się wytłumaczyć teorią o przeżytkach kultury. Skłaniałbym się już raczej do uznania faktu istnienia odwiecz­nego podziału na ludzi otwartego umysłu i tych, co bez względu na po­chodzenie i wykształcenie, zawsze będą mieli mózgi nieprzewietrzone i zgnuśniałe. Jednak problem porozumienia między ludźmi wykracza poza bariery określone przez poziom inteligencji, języki a nawet różnice kulturowe. Wieża Babel jest symbolem rozbieżności w pojmowaniu i być może określa najtragiczniejsze fatum człowieka, a co za tym idzie ? całej ludzkości.

Wracając na drogę wiodącą nas do obiecywanych odpowie­dzi, można stwierdzić z pewną dozą słuszności, że fakt istnienia znacznych różnic w poszczególnych trzech monoteistycznych religiach w obrębie powierzchownej warstwy wiary, jaką jest obrzędowość (zwana także celebrą), wskazuje na możliwość manipulacji istotą wia­ry. Przy czym nie chodzi tu wcale o jakoweś odstępstwa, których dopuszczać mieliby się kapłani. Nie! Nie! Pokłońmy się tym ludziom z uszanowaniem i nie oskarżajmy ich pochopnie, nawet jeżeli .twierdzimy, że daleko im do ideału, który wszak popularyzują. Nie wiem, czy istnieją podobne precedensy w religiach innych niż chrześcijańska, ale przynamniej w tej jednej, nikt nie wprowadził w tym względzie reguły skuteczniejszej i bardziej spójnej z doktryną, niż to uczynił św. Franciszek z Asyżu, propagując zasadę posłuszeństwa wobec stanu kapłańskiego, która powinna oddziaływać nawet, gdyby osoba tego stanu była żywym zaprzeczeniem chrześcijańskich cnót.

Tak więc nie zamierzamy w tym miejscu ani nikogo obrażać, ani pomniejszać wartości poszczególnych, tradycyjnych upodobań całych cywilizacji, czy społeczeństw. Owe zaś różnice stanowią istotne składniki kultury – przez co między innymi (choć oczywiście nie tylko) religia, czyli przełożenie wiary w praktykę życia, jest tak bardzo /wiązana z tradycją. Wielość zaś tych różnic może wskazywać także na dobrotliwe przyzwolenie szacownego Obiektu Wiary, który – jak tutaj chcemy wykazać – rozmaitość najróżniejszą sobie ukochał.

Można jednak upierać się, jak to czynią wierni wszystkich religii i sekt, że tylko ich sposób okazywania pobożności jest właściwy, podczas gdy inne urągają Przedwiecznemu, będąc niczym innym, jak pretekstem do zdobycia władzy, sposobem legitymizacji lub tylko oszustwem, dzięki któremu ktoś zdobywa władzę lub pieniądze. Coś musi być na rzeczy w takim rozumowaniu, skoro tak wielu je przejawia. Niech Wszechwiedzący jednak sam to rozstrzyga.

My natomiast, pamiętając, że ?prawdziwy filozof czci Boga?, skoncentrujmy wzrok na innej gwieździe, podobnie mocno jak wiara wytyczającej kierunek drogi oraz regulującej sposób, w jaki się po
niej poruszamy.

To tradycja

powoduje, że ludzie mają świadomość tożsamości własnej i społecznej (narodowej, cywilizacyjnej, kulturowej, a być może nawet w jakimś stopniu rasowej). Dysponujący precyzyjnym warsztatem nau­kowcy zdradzają jednak dość poważne pomieszanie, kiedy sprawa dotyczy rozróżnienia tego, co jest w tradycji ?dane?, a co nabyte. Uwłaszcza, kiedy trzeba jasno odpowiedzieć na pytanie, co jest tra­dycją, a co może już nowoczesnością, które to pojęcia, a raczej ich wyznawcy, ostro się zwalczają. Słabość owa wynika z faktu, że jedni badacze – połowicznie podchodząc do sprawy – usiłują pominąć kom­petencje Istoty Wyższej podczas gdy inni zatrudniają Boga aż nazbyt często, co sprawia wrażenie, że być może nigdy nie mieli do czynienia ani z poglądami Ockhama, ani tym bardziej z jego brzytwą.

Może wystarczyłoby założyć, że tradycja jest rozgałęzieniem systemu informacyjnego, którego centrum tkwi w samym Stwórcy lub – jak kto woli – w istocie Wielkiego Mechanizmu, albo w jakimś ogólnym, najwyższym prawie stworzenia i utrzymywania mocy? I nie dociekając enumeratywnie, co jest w tej materii już dane, a co może jeszcze być ludziom dodane, przyjąć, że tylko to jest tradycją i tejże, czy innej tra­dycji, wartościami, co z owego centrum otrzymaliśmy lub otrzymujemy?

Przywołajmy tego, z którego twórczością zetknęliśmy się pewnie już w szkole, a który w wizjonerskim poemacie Genesis z Ducha, wyłożył swój punkt widzenia na proces ewolucji duchowości od stworzenia wszechświata do powstania człowieka. W owym utworze – modlitwie sięgnął do zaczątków tradycji. Narrator jest zarówno duchem indywidualnym, przypominającym własną przeszłość, jak i duchem globu, odtwarzającym ewolucję gatunków od form najniższych do formy ludzkiej. A w konkluzji stwierdza, że kiedy duchy najbardziej zasłużone osiągnęły tę postać, Bóg ?na świecie form pieczęć trwałości położył?. To nic innego, jak pieczęć tradycji.

Taki pogląd uznaje całkowitą niezmienność wzoru. Obowiązek przestrzegania
go dla własnego dobra, bez względu na nowoczesność. Zwłaszcza społeczną, choć w
jakimś stopniu, także technologiczną.

Być może uświadomili sobie tego niedogodność żydzi i dlatego, jedną ręką przyjmując Prawo stanowiące zarazem system wiary i wskazania właściwego postępowania w codziennym życiu, drugą opatrują je przypisami dotyczącymi możliwie wielkiej liczby codziennych przypadków, na które wystawia człowieka los.

Takie rozwiązanie jest, zdawałoby się, użyteczne dla człowieka osaczonego
przez zmiany. Pytanie tylko, czy jest słuszne z punktu widzenia korzyści całej
ludzkości.

*

Nawiasem mówiąc, wpływ nowoczesności na tradycję wydaje się przesadzony. Stąd biorą się kasandryczne proroctwa dotyczące zarówno zmian społecznych, jak i rozwoju techniki. Może zbyt pośpiesznie zaczęto uważać, że – ponieważ dość często rodzice muszą się uczyć nowego od dzieci – to nie wiedzą więcej od nich. Z tego, że trudno jest im prześcignąć swe pociechy w posługiwaniu się komputerem, wcale nie wynika, że nie ma już przodków i potomków w kulturowym, a nie biologicznym, sensie tych słów. Zgoda, nowe przenika się ze starym, a porozumienie ponad przepaścią pokole­niową – trudne, ale czy rzeczywiście sytuacje, które chce wymusić tzw. postęp społeczny oraz te, powodowane przez oczywisty technologicz­ny boom – są w swej istocie tak bardzo różne w ich charakterze moralnym, że przestają się do nich odnosić dane nam wszystkim zasady, tkwiące głęboko w nas. Czy to prawda, że tak bardzo są przy­walone nowoczesnością? Nie sposób się do nich dokopać? Czy na py­tanie: jak mam
postąpić?,
skierowane do własnego wnętrza – nie otrzy­mujemy już odpowiedzi?

A może zamiast zastanawiać się, czym zagraża postęp technologiczny, spróbujmy określić – jak już próbowaliśmy – co nie ulega zmianom? Co w naszym postępowaniu i myśleniu pozostaje takie samo – w nawale postępu? Mimo wielu interesujących bonmotów i błyskotliwych, mocno uogólniających, dość powszechnie cytowanych powiedzonek, w rodzaju stwierdzenia, że od czasów jaskiniowych świat duchowy człowieka właściwie się nie zmienił – nie napotkałem w tej materii na przekonujące analizy. Czyżby to było zbyt oczywiste lub zbyt proste?

Temat ten wymaga osobnego, starannego opracowania.

Wedle obecnego stanu nauki – człowiek, rodząc się, dyspo­nuje jedynie mizerną cząstką wiedzy o przeszłości i strukturze świata.

Wie tyle, ile przekazuje mu samolubny gen (Richard Dawkins), nie troszczący się ani o pojedynczą jednostkę, ani o pokolenia, gen dla którego jedynym celem jest przetrwanie, może nawet czegoś więcej niż gatunku. Jeżeli zaś chodzi o ciągłość tradycji, nie zdziwiłbym się, gdyby nagle zaskoczyło wszystkich odkrycie dokonane na tym polu przez rozzuchwalonych powodzeniem genetyków. Cóż będą warte fi­lozoficzne lub socjologiczne przemyślenia, kiedy owa ferajna przed­stawi niezbite dowody na to, że wyższa świadomość tkwiąca w każdym z nas (zwana świadomością świadomości siebie – który to układ pozwala na dokonywanie wyborów w warstwie myślenia abs­trakcyjnego), zawierająca ryt tradycji, uzyskany – jak się dotychczas uważa – w drodze przekazu środowiskowego, jest przekazywana także, w jakiejś swojej najgłębszej warstwie, przez dziedziczenie ge­netyczne, tak samo jak kształt czaszki, kolor oczu, włosów i inne cechy zewnętrzne?

A przecież hipotezę logiczną w tym względzie postawiono już ponad dziesięć lat temu. Z tym, że jej autor wiązał możliwość dziedziczenia świadomości od rodziców drogą przekazu genetycz­nego z istnieniem szczególnego uprzywilejowania ludzkich istot, czyli duszą. No dobrze, ale skoro mielibyśmy dziedziczyć świadomość po wszystkich przodkach, to dlaczego ich nie pamiętamy?

Znowu, nie wprost, jak to jest w zwyczaju, czy możliwościach wieszczów, zajmował się tym już w pierwszej połowie XIX wieku Juliusz Słowacki, twierdząc, że indywidualną tożsamość duchy zachowują dzięki reinkarnacji, a pamięć metampsychiczna
(pamięć poprzednich wcieleń) dana jest… mistykom, wizjonerom i poetom.

Przychodzi na myśl żydowska przypowieść, z której wynika, że dziecko ludzkie, pozostając w łonie matki, dysponuje całą pamięcią poprzedzających go pokoleń. Jednak, zanim otworzy oczy, przy­chodząc na świat – anioł kładzie mu na ustach palec i wtedy człowiek ową pamięć traci. Pozostaje mu na pamiątkę tego faktu (albo na dowód) rowek pośrodku górnej wargi. Ale gdzieś głęboko, w sercu, nosi zapis owego wcześniejszego rozeznania w tym, co prawidłowe. Czy to echo platońskich idei-wzorców?

Jeżeli w istocie coś – w ten czy inny sposób – zostało człowie­kowi przekazane, to – bez względu na wszelkie diabelskie mącenia i pokusy nowoczesności – będzie w swym życiu, lepiej lub gorzej, ro­zeznawał między ?danym? a nabytym. Między złem a dobrem.

Zachwycając się urokiem przypowieści, odnotujmy trzeźwo, że ktoś, kogo anioł pominąłby przez jakieś niedopatrzenie w owej pro­cedurze – byłby zapewne bełkoczącym niezrozumiałe słowa, niezdolnym do samodzielnego życia, potworkiem. Bo przecież, żeby człowiek w jednym czasie miał wiedzieć o wszystkim, co spotkało poprzedzających go ludzi, mieć całą ich świadomość, musiałby posia­dać atrybut boskiej wszechwiedzy o wszystkim w każdej chwili.

Zatrzymaliśmy się w miejscu, z którego we wszystkie strony widać ciekawie. Ale idźmy dalej.

*

Tradycja ?dana? nie podlega dowodowi prawdy, tak samo jak wiara. Można je przyjmować, albo trwonić siły w poszukiwaniu nieist­niejących wartości.

*

Powodowani tradycją, wiedzą bardziej, jak żyć, zwłaszcza kiedy mają tego życia zasady wyłożone w piśmie jak pobożni żydzi. A więc wiedzieliby, gdyby nie istniała tradycja, skoro gatunek ludzki wyzbył się w znacznym stopniu tego, co tradycję zastępuje u zwierząt, czyli instynktu. Wyzbył się? Odrzucił lub został go pozbawiony, bo zawinił dociekaniem tego, czego dociekać nie powi­nien. Obawiam się, że jest instynktu pozbawiany nadal, coraz bardziej, im dalej odchodzi od raju, w którym nie miał – jak inne stwory – niczego oprócz czucia i prostej świadomości istnienia. A może wcale me jest to kara, tylko nagroda? A może właśnie istota ludzka, ewo­luując od bezwolnego glona do wielokomórkowego, świetnie zorgani­zowanego, organizmu naczelnych, dopracowała się własnymi siłami czegoś, co jako wzrastająca świadomość siebie i tejże świadomości dalsze samo rozpoznawanie pozwoli kiedyś odrzucić nie tylko Boga (jak wielu się
zdaje, że to zrobiło), ale i samą, na razie potrzebną, siłę tradycji i zapanować nad wszystkim i wszędzie? Są, którzy i tak myślą. Jednak doświadczeni kierowcy własnego umysłu wciskają wtedy ha­mulec. Coraz wyraźniej widać bowiem, że – pomimo całej fascynacji niekontrolowanym postępem – tylko takie sprzężenie z układem ruchu może uratować ludzkość przed ostateczną katastrofą.

Nie da się naukowo określić powodu istnienia różnych tradycji, a może nawet przyczyn owej niesłychanej rozmaitości, jaką przed­stawia sobą, zarówno świat ożywiony, jak natura martwa. Można tylko powiedzieć: Allach Akhbar, albo
Dieu le veut, albo coś, co w innym, dowolnym języku znaczyłoby to samo: Bóg jest wielki, Bóg tak chce. (Byle tylko nie szukać w tym usprawiedliwienia dla własnych nie­godziwych motywacji, jak to uczynili m.in. przywódcy czwartej krucjaty, niszczący chrześcijańskie Bizancjum.)

Można oceniać podobnie, jak w sprawach wiary, jedynie obrzędowość, celebrę tradycji. Uroczystości ku, dla i z powodu rocz­nicy, upamiętnianie wielkich zdarzeń, a jeszcze częściej niezwykle zasłużonych postaci – pomnikami materialnymi, prozą, poezją czy pieśnią. Można inwentaryzować dziedzictwo narodowe w muzeach i skansenach. Jednak to, czy ktoś wystawia w oknie rozświeconą cho­inkę, czy weseli się w święto Chanuki, czy biega po ulicy w święto zmarłych z głową w wydrążonej dyni lub straszy przechodniów upiorną maską, albo tylko ulega w Zaduszki nastrojowi zadumy – nie mówi wiele o przyczynach, dla których tak postępuje. Motywacja takiego działania może być bardzo różna, a na ogół jest nią przyjęcie – wraz z dobrodziejstwem inwentarza – faktu przynależności do jakiejś grupy ludzi, narodu, czy cywilizacji. Wszystko to mieści się w kulcie wybranego systemu wartości, który nazwiemy za Andrzejem Tyszką – po prostu kulturą.

A ta – mimo że niezwykle ważna i z pewnością zakodowana w porządku tego, co ?dane” – jest obrzędowością, która może ulegać i ulega modyfikacji.

Mutacje

Podobnie jak w obrzędowości wiary może dochodzić i do­chodzi do nadużyć, tak samo w powierzchownej warstwie równie me­tafizycznego pojęcia tradycji i w jej praktycznym przełożeniu pod postacią kultury, dzieją się sprawy, przy których wnikliwszy obserwator poczuwa się do obowiązku wieszczenia swym braciom i siostrom treści zatrważających wprawdzie, ale jednocześnie, jak to zwykle bywa, brzmiących niezbyt wiarygodnie. Na obowiązującej, nie od dziś, zasadzie poniewierania prorokami w ich rodzinie i w ich własnym kraju, takiemu gorli­wemu strażnikowi tradycji medialna dyktatura przydziela przydomek oszołoma i od tej chwili może on jedynie ekscytować domorosłych filo­zofów, albo wiekowe damy ciągle jeszcze żądne emanacji cie­lesnych wdzięków.

Tymczasem – jakby nim nie gardzono – prorok pozostaje pro­rokiem, a jasnowidz ? jasnowidzem. I choćby był poniewierany ? wie swoje. Dlaczego? Niewiadomo. Zatknąłem się jednak z wieloma przypadkami autentycznego jasnowidztwa i nie wszystkie one wynikały z siły logicznego myślenia lub zawłaszczenia tajnych informacji. Można w nie wierzyć lub nie ale prawdą jest i to, że można również ulegać elementom jakiejś kultury czy systemu wartości, mimo wiedzy, że nie mają one wiele lub nic wspólnego z obrzędowością własnej, macierzystej tradycji. W la­tach głębokiego PRL-u czynili tak na przykład rodzice dzieci, których nie stać było na prezenty dla swych pociech, a może nawet na Boże drzewko i w związku z tym prowadzali maluchy na organizowane w zakładach pracy ?choinki?, podczas których torbę z reglamentowanym dziecięcym dobrem przynosił nie św. Mikołaj a Dziadek Mróz. Jakkol­wiek w tradycji słowiańskiej (a bardziej ruskiej) ów przemarznięty starzec występował wieki wcześniej niż elegancki, ale o wiele późniejszy Święty Mikołaj, to jednak nie ulega wątpliwości, że przywołanie mrozu miało na celu wzmacnianie czerwonej władzy, a nie nawrót do źródeł obyczaju.

Postępując w ten sposób przez ponad pół wieku, komuniści nie potrafili jednak wykorzenić powierzchownych warstw tradycji nawet w samej Rosji, a co dopiero w krajach uzależnionych.

Ale walka z tym, co ?dane? trwa. Postępując bardziej przewrot­nie, można podtrzymywać powierzchowną obrzędowość tradycji i wiary, a jednocześnie ingerować w jej głębokie warstwy w celu wyelimi­nowania sposobu bycia, zakorzenionego od pokoleń. Takie działanie jest rozpowszechnione w świecie, a w Polsce, od dwu prawie dziesięcioleci, obserwujemy jego wzmożenie, szczególnie w działalności niektórych mediów – światopoglądowych broni masowego rażenia. 

Środowiska nimi władające, pielęgnują tradycyjną fasadę miejscowej obyczajowości, upowszechniają wiedzę o skansenach dziedzictwa, o naturze kraju, o niektórych jego bohaterach, a nawet przesyłają czytel­nikom przy okazji Bożego Narodzenia garstkę wigilijnego sianka. Fale radiowe podporządkowanych im radiostacji nasycają eter kolędami. Jednocześnie, te same media – między wierszami codziennych infor­macji i opiniotwórczych treści – kształtują świadomość czytelników i słuchaczy na modłę upodobań ekstremalnie liberalnych, ultra konsumpcyjnych lub po prostu kosmopolitycznych (bo wcale nie euro­pejskich), albo wytrwale propagują odmienną tradycję jako nośnik – (aktywniejszego i
słuszniejszego, czy
modniejszego systemu war­tości. Nie atakując wprost powierzchownej obrzędowości tradycji i wi­ary, wpływają głęboko na świadomość ludzi, wypierając z wolna z głębokich pokładów ich pamięci wzory myślenia i postępowania o wiele bardziej istotne dla pozostania w narodowej, czy cywilizacyjnej tożsamości, takie jak: honor, wiara, świadomość tożsamości naro­dowej, solidarność, skłonność do poświęcenia w obliczu zagrożenia wyznawanych wartości własnych lub całego narodu. Służą temu: to­talne wyciszenie sądów odmiennych niż propagowane, tworzenie – dopasowanego dla tego celu – kształtu politycznej poprawności, propaganda werbalna przy użyciu socjotechnicznych zbitek pojęciowych (zwanych modnie memami), budowanie fałszywych autorytetów oraz walizkowe bomby w postaci kuriozalnych kłamstw medialnych.

Pewne okoliczności szczególnie ułatwiają zamach na pokłady tradycji narodowej polskiej. Niebezpieczeństwem jest ?nawet może nie sam fakt zmonopolizowania środków masowego przekazu, lecz to, że ludzie nie są świadomi tego, iż nie istnieje coś takiego jak komunikacja społeczna. O ile w komunie wszyscy wiedzieli, że telewizja kłamie, to teraz pluralizm środków masowego przekazu, dostęp do różnych me­diów (net, telewizja satelitarna), sprawia wrażenie, że wiedzą wszystko. Są próby wydawania niezależnych gazet, ale wszystko się rozbija o to, że ludzie myślą, iż ci, którzy działają niezależnie, skądś muszą wziąć pieniądze, nie od nich, tylko gdzieś tam, skądś… Funda­mentalne kłamstwo jest nie do obalenia wprost, bo to jest fundamen­talne kłamstwo całego okresu… Ja to porównuję z kłamstwem ka­tyńskim. Właściwie wszyscy wiedzieli, że to zrobiło NKWD, ale… wszystkie encyklopedie i prace historyczne zachodnie, wbrew oczy­wistym faktom, podawały kłamstwa. Ludzie niby wiedzieli, ale mówili – to przecież chyba niemożliwe – i dopiero obalenie systemu komu­nistycznego pozwoliło to kłamstwo nazwać wprost i ono wtedy dopiero przestało działać w świadomości ludzi.? 

I tak właśnie jest. Przy pomocy propagandy innych wartości, przemilczeń oraz kłamstw – można, bez knuta, więzień, zsyłek, czy rozstrzeliwań – doprowadzić do sytuacji, w której jakieś społeczeństwo stanie się pariasem w wielkiej rodzinie narodów, a i w swoim własnym kraju nie będzie miało wiele lub nic do powiedzenia.

Do tego, co Piotr Skarga wieszczył kilka stuleci temu elicie ówczesnej władzy, mówiąc: ?Naród swój pogubicie… i w obcy się naród, który was nienawidzi, obrócicie, jako i innym się przydarzyło. Będziecie… nie tyle bez pana krwi swojej i bez wybierania jego, ale też bez ojczyzny i królestwa, wygnańcy wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy włóczęgowie, które popychać nogami, tam, gdzie was pierwej ważono, będą.?

Uważano, dość powszechnie, że z upadkiem byłego systemu rozpocznie się reaktywacja narodowej tradycji. Okazało się jednak, że jest może bardziej zagrożona. Proroctwo Skargi nie straciło nic na aktualności. Jest to obecnie całkowi­cie możliwa do spełnienia prognoza. Zwłaszcza, jeżeli przez dekady lat nakłania się wszystkich do porzucenia naturalnego, intuicyjnego poczucia prawdy rozpoznawanej jako zgodność z rzeczywistością. Kiedy elity władzy, w procesie demokratycznej upadłości stanowią oddziały szturmowe walki z tradycją, a cały naród odnosi jedynie wrażenie, że ma na porzucanie, czy też odwrotnie, utrzymywanie tra­dycji, jakikolwiek wpływ. W końcu, skoro tak wielu możemy odnaleźć protagonistów pragmatycznej koncepcji prawdy, jako tej, która o tyle jest słuszna, o ile jest użyteczna dla wyznającego, a przynajmniej dla wielu prominentnych decydentów masowego jej upowszechniania – to coś jest na rzeczy. Powstaje na naszych oczach skrzywiony obraz rzeczywistości. Symulakra. Dlaczego?!

Przecież nie tylko sofiści tak usiłowali znaleźć się w rzeczywis­ta iści. Nie jeden tylko Soren Kierkegaard tak sobie oszukiwał sumienie.

Gdyby chciał wytłumaczyć się sam przed sobą ze swego postępowania, to – wiedziony klasyczną koncepcją prawdy – byłby się może wstydził. Czy mam tu przytaczać zastępy tych, którzy oparli nie tylko swoje osobiste życie, ale byt pokoleń narodu na przekonaniu, że sym­bolem prawdy jest nie światło, lecz skała? Nie szukanie prawdy a jej skuteczność?

Przywołajmy tu innego wieszcza, który pisał, stylizując bibljnie: ?Tymczasem kłaniały się Interesowi wszystkie narody. I rzekli królowie: Jeśli rozszerzymy cześć tego bałwana, tedy jak naród bije się z narodem, tak potem bić się będzie miasto z miastem, a potem człowiek z człowiekiem… I zdziczeją znowu ludzie, a my znowu będziemy mieć taką władzę, jaką mieli niegdyś królowie dzicy, bałwochwalscy, i jaką mają teraz królowie murzyńscy i królowie kanibalscy, iż mogą zjadać poddanych swoich… Ale jeden naród polski nie kłaniał się nowemu bałwanowi i nie miał w mowie swojej wyrazu na ochrzczenie go po polsku…? 

Znaki zakazu

Są, którzy twierdzą, że Stwórca zsyła na człowieka wiarę lub mu tej łaski, w swym niewiadomym dla ludzi planie, nie świadczy. Którzy utrzymują, że od Niego zależy również głębia tej wiary i jej skutki. Drudzy sądzą inaczej, ale Bóg tylko wie, dlaczego w pokole­niowym ciągu ludzie dziedziczą nie tylko fizyczne podobieństwo, lecz i część świadomości, przynajmniej skłonność, która jest odpowiedzial­na właśnie za przyswajanie sobie najważniejszych wartości tradycji, wzorów postępowania i myślenia, które tworzą zarówno jednostkową tożsamość człowieka, jak i tożsamość narodu lub cywilizacji. Wykoślawić tradycję, ów bagaż duszy, z którym od niepamiętnych czasów żyją kolejne pokolenia (biorąc udział w wykonywaniu planu boskiego) – mimo zmian obrzędowości, mimo naleciałości wyni­kających z technicznego postępu, czy mieszania genów – znaczy sprowadzić ludzi do roli cywilizacyjnych pariasów, a w dłuższym przedziale czasu do roli pokoleń przegranych, które z własnej woli będą zmierzać do wyparcia się swej roli w boskim planie. Ale oznacza to również fakt nieuprawnionego nadłamywania pieczęci trwałości, którą ma prawo przełamać tylko Bóg, jakkolwiek byśmy Go nazywali, czy wyobrażali lub tylko o Nim pozwalali sobie myśleć.

W odwiecznym dramacie walki dobra ze złem, której zasady, przeniesione bezkrytycznie z wymiaru wszechświata do spraw ziemsko-ludzkich, wydają się nabierać kształtu walki bezlitosnego rozumu z opierającą mu się macierzyńską uczuciowością (zas­tanówmy się chociaż nad różnicami w sposobie pojmowania świata przez kobiety i mężczyzn) – zło upostaciowane w działaniach różnych ludzi, próbujących zmieniać to, czego zmieniać nie wolno, być może przybiera na się także postać zaprzeczenia intuicyjnemu poznaniu, sile tradycji i wiary. Ale widocznie działa bezkarnie ciągle, skoro już tak wiele różnych gatunków zwierząt i roślin zaginęło bezpowrotnie na naszej planecie nie w wyniku zrządzenia Opatrzności, ale w rezultacie działalności człowieka. A fakt, że także niejeden lud wraz ze swymi tra­dycjami z ziemskiego globu wyparował, bez pozostawienia po sobie czytelnych śladów istnienia, jak na przykład Celtowie, Ariowie, czy mi­tyczni Atlantydzi – otwiera pole do domysłów, którymi nie sposób jed­nak zajmować się teraz w naszych dociekaniach.

Jest natomiast w mocy ludzkiej stwierdzić, posługując się rozumem, ale nie tracąc z oka ani wiary, ani tradycji, że plan, na którym Stwórca pieczęć raczył położyć, przynajmniej o tyle jest w swych korzystnych dla ludzkości skutkach rozpoznawalny, że przecież nigdy nie wiadomo, z jakimi zagrożeniami może ona się spotkać i dlatego właśnie wszystkie, pozostające w tradycjach narodów i cywilizacji głębokie a odmienne wartości, mogą okazać się dla niej zbawcze. Czy będzie to, wytrenowana przez tysiąclecia, sztuka operowania słowem u Żydów, czy przystosowanie Chińczyków do trudnych warunków, czy też – zdawałoby się niepragmatyczny i niewiele korzyści w codziennym życiu przynoszący – honor tych, którzy jeszcze od czasu do czasu nim się posługują. Może Polaków, Węgrów, a także walczących o wolność Czeczenów, czy Kurdów. Dlatego dobrze byłoby, aby Polacy byli Po­lakami, nie od nazwy swego państwa tylko, ale też żeby – drążąc w swych własnych sumieniach, analizując ustne przekazy rodowe oraz historię kraju swojego i Europy –  (O ile w jakimś przynajmniej procencie historie owe są prawdziwe, a nie tylko pozostają pasmem kłamstw i fik­cji oraz wniosków wyciąganych raz przez tych, raz przez drugich, nie dla ujawnienia prawdy bynajmniej, ale dla korzyści władcy i jego pochlebców. Wszak jak słusznie upierał się Popper, Sir Karol – jest ona zaledwie taka, jak pozwalają pozostawiać po sobie owi
międzynarodowi aferzyści
oszukujący narody i społeczeństwa.) – a pozostając przy odziedziczonej po przodkach wierze – rozumieli głęboką
istotę tradycji i poddawali ją badaniu. Ale nie w celu suchego określenia, czym
tradycja jako zjawisko jest, z czego się składa i jakie odnosi skutki, bo takie
właśnie z punktu naukowego widzenia, zdawałoby się doskonałe i słuszne,
hipotezy są właśnie inexactes. Bez odniesienia ich do konkretnego narodu, czy cywilizacji, bez sporządzenia całego rachunku zysków i strat, a też bez próby nawet zbadania głębszych niż obrzędowość warstw tego zjawiska – są one błędne albo najwyżej przyczynkowe. Wiele hipotez naukowych
sprawia wrażenie modeli
opracowanych wprawdzie
precyzyjnie, ale in vitro a nie in vivo. Dla porównania – wyglądające na mniej naukowe hipotezy myślicieli o wiole wcześniejszych, filozofów klasycznych lub naszych własnych mędrców i wizjonerów, jak Piotr Skarga, Stanisław Staszic, Joachim Lelewel, Aleksander Świętochowski i inni, wydają się bardziej odpowiadać bieżącym problemom żywego społeczeństwa (zwłaszcza polskiego) – niż dzieła obecnych autorytetów nauki.

Może rację miał Lelewel, uważając, że o historii, a więc w jakimś sensie i o części przekazu międzypokoleniowego, jakim jest tra­dycja, powinni pisać ludzie tego narodu i tej wiary, jaka jest w tym społeczeństwie najbardziej rozpowszechniona.

A czy tak jest i było? W znacznej części, nie.

Trójmian wzoru

 Ponieważ zaś jesteśmy Polakami z krwi i kości przodków naszych oraz Europejczykami (a nie jak ci, co nie znają własnych korzeni, albo w tej materii odczuwają znaczne pomieszanie), jako że w pradziejach i minionym tysiącleciu nasi antenaci przyswajali sobie, jak inne narody kontynentu, kult tego samego systemu wartości – od­nieśmy to, co znajdziemy, do macierzy tego rodowodu. Niech przeszłość będzie obecna.

Istnieje porzekadło, stworzone zresztą w celu ośmieszenia pewnego historycznego tekstu, że poszukując czegokolwiek w sięgających dalekiej przeszłości sprawach, należy zacząć od Kadłubka. Przekornie nieco, ale też w celu uzasadnienia walorów starodawnej relacji, cofnijmy się więc aż do dwunastego wieku, aby przy­pomnieć fascynującą pracę Jego Ekscelencji Ks. Wincentego pod tytułem Kronika polska, która ?nie lalki gliniane, ale prawdziwe ojców wizerunki wydobywa z zapomnienia?. Żaden inny przekaz nie mówi tak wiele o bagażu duszy Polaków. Wszak: wszelkie dowody dzielności, ?wszelkie oznaki zacności odbijają się w przykładach przodków jakby w jakich zwierciadłach?. Książkę tę, nawiasem mówiąc, poczynając od dwudziestolecia międzywojennego (a nawet już w okresie pozyty­wizmu), dyskryminowano, odstawiono na boczny tor uczonej historii, a obecnie jest przez znaczną część pokolenia naukowców, od podstaw wykształconych w PRL – lekceważona i pomijana.

Pisze zaraz na wstępie pierwszy polski i do tego natchniony dziejopis, sięgając do dostępnych jeszcze wtedy, a obecnie zaginio­nych dokumentów oraz czerpiąc wiedzę z podania ustnego przechowywanego z pokolenia na pokolenie, iż w Polsce “była ongi cnota… którą senatorowie… opromienili nie zapisaniem pergami­nowych kart wprawdzie, ale najświetniejszych czynów blaskiem?. I za­raz potem: ?Żyła tutaj niegdyś nieprzeliczona moc ludzi, którzy tak niezmierne królestwo cenili sobie nie więcej niż źrebaka. Tak dalece nie ponaglała ich żądza panowania ani namiętność posiadania, lecz siła dojrzałej odwagi była ich żywiołem, iż poza wielkodusznością nic nie uważali za wielkie i przyrostowi swojej dzielności nie stawiali nigdy żadnych granic. Nie byłaby to, bowiem dzielność, gdyby chcieli ją zamknąć w ciasnym więzieniu granic! Tytułom swego zwycięstwa dorzeźbili oni granice zgoła poza ościennych krajów.?

Możliwe, że zapisany przez dwunastowiecznego autora zes­taw tych niezwykłych walorów wywodził się od naszych przodków z epoki kultury przeworskiej – datowanej na pierwsze wieki pochrystusowego tysiąclecia. Wtedy to bowiem, jak podają niektórzy współcześni nam badacze, powołując się na źródła z czasów rzyms­kich, na terytorium obecnej Polski istniał potężny ?Związek Lugiów?, w którym wielką rolę odgrywali Hariowie z budzącą powszechne prze­rażenie armią zmarłych (?po prostu przebierali się za zmarłych, czyli trupy? – jak stwierdził z niejaką dezynwolturą jeden z uczonych). Na sam widok Hariów uciekały całe armie.

Lugiów identyfikuje się z kulturą przeworską, bo ustalony zgodnie z naukowymi prawidłami czas i terytorium jej trwania, pokrywa się z historycznymi zapisami o istnieniu w tym samym czasie i na tym samym terytorium, na północ od Karpat, ich potężnego związku ple­miennego, którego hegemonicznym plemieniem było plemię Hariów. Lugowie czy Lugiowie, to inaczej po prostu: ?ludzie?. A czy aby komuś biegłemu w sanskrycie nie nasuwają się oczywiste skojarzenia?

To, że jakiś kronikarz rzymski opisał oryginalny sposób starania naszych przodków do walki, wcale nie musi świadczyć, że było to ich powszednim zwyczajem. Inny donosił, że mniej więcej w tym sa­mym czasie, w okolicy żyło plemię amazonek
obywających się bez mężczyzn. (Ale niechby taka amazonka schwytała któregoś, to by mu dopiero dała!) A może, na bardziej strachliwych przeciwników, nasi antenaci wysyłali po prostu swe kobiety – doskonale ćwiczone w strzelaniu z łuków? Wszak wiadomo, że zawodniczki tej dyscypliny, obdarzone obfitym biustem, do dziś opasują prawą pierś elastycznym bandażem. Świadczyłoby to o pomysłowości naszych przodków i ich zdol­ności
do improwizacji, z której i dziś słyniemy.

Zarówno przebrani za zmarłych wojownicy Lugiów, jak kobiety uważane za amazonki, byli po śmierci paleni, a urny z ich prochami znajdowano prawie dwa tysiąclecia później, wraz z należącą do nich bronią, w kurhanach (popielicowych i warstwowych). Spotykamy takie szczególnie w starorzeczu Wisły.

Nie miał tych informacji Juliusz Słowacki, pisząc Króla Ducha, jednak obraz upiornego władcy wiślanych kurhanów (?króla nie wysłuchanego dotąd świata Upiorów. Śpiący na wieńcu z węży – przestrach tyranów. Upiorem… co krew… skry za sobą ronił, w ogień się ubrał i mgłą obłóczył… człowiek w myśli i duchu tak śmiały… sam mógł się potykać z rycerzy tysiącem, przerazić ich swoją tarczą jak miesiącem… że całe ludy przed nim uciekały.?) należy bez wątpienia do  legendarnej, przysypanej pyłem tysiącleci, ale prawdziwej historii polskich antenatów.

Natomiast drugi nasz wieszcz opisuje jedne z najbardziej -głębokich
wartości, tradycyjnie przypisywanych Polakom jako cechy narodowe (najczęściej w
postaci odbicia w krzywym zwierciadle). Wędruje przy tym w czasoprzestrzeni
obszerniejszej niż Wincenty Kadłubek i raczej określonej tradycją
chrześcijańską, bo pisze:

?Był tedy naród polski od początku do końca wierny Bogu przodków swoich… Nigdy zaś króle i mężowie rycerscy nie zabierali ziem sąsiednich gwałtem, ale przyjmowali narody do braterstwa, wiążąc je z sobą dobrodziejstwem Wiary i Wolności… I dał Bóg królom polskim i rycerzom Wolności, iż wszyscy nazywali się bracią, i najbo­gatsi, i najubożsi… Król i mężowie rycerscy przyjmowali do braterstwa swego coraz więcej ludu; przyjmowali całe pułki i całe pokolenia. I stała się liczba braci wielka jako naród, i w żadnym narodzie nie było tylu ludzi wolnych i bracią nazywających się jako w Polsce.

Ślachectwo tedy miało być chrztem Wolności, i każdy, kto by gotów był umrzeć za Wolność, byłby ochrzcony z prawa i z miecza. I rzekła na koniec Polska: Ktokolwiek przyjdzie do mnie, będzie wolny i równy, gdyż ja jestem Wolność.” 

Czy ze spotkanych na naszej drodze przykładów nie wynika, że być może jednym z bardzo ważnych i przetrwałych wzorów zachowań Polaków jest bezinteresowna dzielność? Ta sama, która pozwalała im zwyciężać i bronić skutecznie swego terytorium, pełnego świętych starych drzew, kultowych gajów i ruczajów, a później po przy­jęciu Ukrzyżowanego, powodowała, że stali się przedmurzem Jego wiary. A może są nim nadal… W tej całej infiltrowanej ultraliberalnie Europie. I… Mimo wszystko!?

A przecież owa cecha narodowa, ta niepodległość Polaków, którą tak często ośmieszano i wykpiwano – to niby skąd się wzięła? Wbrew knowaniom wrogów zewnętrznych i błędom własnych nieu­danych elit!

Może najwcześniejszym trójmianem naszych antenatów było zawołanie: Wiara, Dzielność Niepodległość? Czyż nie tłumaczy się do­brze na późniejszy: Bóg, Honor i Ojczyzna?

Powrót do domu

Wracamy do współczesności, aby uważnie rozejrzeć się wokół. Są Święta Bożego Narodzenia, choinka, opłatek, życzenia, wigilijne, postne potrawy. Bóg się rodzi, moc truchleje!! Łza w oku. Nie ma już tych, którzy mówili nam, jak żyć i potwierdzali to własnym przykładem. Pasterka, kolędy. Następnego dnia wizyty, nakrywany dwa razy dziennie stół dla gości. Polaków rozmowy przy nim. A głębiej? Jakie są wzorce naszego myślenia i postępowania?

Czy opiewane przez wieszczów cechy charakteryzujące naszych dawnych przodków nie wypaczyły się, pośród tylu prze­ciwności losu, z jakimi borykał się naród polski? Czy umiłowanie wol­ności, żarliwa potrzeba niepodległości, nie zamieniły się w anarchię, otwartość niosąca zaufanie – w łatwowierność, wiara – w dewocję, zdolności improwizacyjne, owo słynne l?esprit Polaków – w kombinatorstwo, wspaniałomyślność – w rozrzutność, zdolność do masowej samorzutnej reakcji na zagrożenie lub inne dziejowe wydarzenia – w bezrozumny instynkt tłumu? Czy tak wiele innych, odziedziczonych przez nas cennych zalet, cech charakterystycznych narodu ? nie  istnieje wśród przeciwności dziejowych,
jakim podlegał nasz ciągle i podlega do dziś narażony kraj?

Czy ów płaszcz na naszym duchu, ?świetnościami naszych przodków świetny?, nie wyblakł, nie wypełzł i nie straszy teraz niedostatkiem spajającej go przędzy? Czy w trudnych chwilach dylematów słyszymy jeszcze ów głos pokoleń wewnątrz siebie, kiedy – koncentrując się na swym wnętrzu, swojej duchowości – zadaje jej trudne pytania?

Na przekór temu, co wzorem Targowicy rozpowszechniają (nie niby polskie, bo przecież w Polsce i po polsku wydawane) niektóre media, niektórzy naukowcy i najrozmaitsze, nie całkiem autorytety, a także – inspirowane przez nich, tak jak niegdyś Encyklopedyści przez zdrajców narodu – media zagraniczne, fakty świadczą, że naród polski nie uległ sugerowanej przemianie. Owszem, społeczeństwo polskie było i jest wstrząsane psychiczną czkawką, miewa konwulsje sprzeciwu, reaguje anarchią, korupcją, złodziejstwem, zachłannością, ksenofobią, niewybrednymi epitetami i czym tam jeszcze, proszę bardzo – ulżyjcie sobie!… Ale nie są to wcale okazywane, tradycyjne cechy, lecz reakcje na bodźce zewnętrzne. Organizm narodu broni się tak, jak potrafi przed narzucaniem mu obcych wartości, przymusem ekonomicznym, przed niechcianymi elitami, oszustwami światopoglądowymi, zakłamywaniem historii, i przed sytuacją, w której ciągle konstatuje rozbieżność między obietnicami a realizacją, przed sytuacją, w której tak długo nie był i nadal nie czuje się agentów i donosicieli w komisjach, w jury konkursów i ministerialnych ciałach doradczych, w radach nadzorczych i instytucjach państwowych. Co gorsza, reaguje tak, kiedy nie rozumie, a czuje, że coś jest nie tak.

Ale kiedy tych wszystkich sprzeczności i przeciwności jest już zbyt dużo, albo kiedy tylko pojawia się nikłe zielone światełko wolności i kiedy, ten naród – zgodnie z najlepszymi tradycjami pospolitego ruszenia, przetrwałymi u nas bardziej niż gdzie indziej w ich szlachetnej idei obrony własnego domu – bierze sprawy wolności w swoje ręce i wnosi wysoko ponad głowy tłumu sztandar, nie tylko biało-czerwony –  machali już nim niejedni, ale ten z trójmianem Bóg, Honor i Ojczyzna (wszak
prawdziwy patriotyzm jest nie do pomyślenia bez ukochania tradycji narodowej).
Tak było wiele razy i tym był zryw Solidarności, zmarnowany przez tych, co się na niej przewieźli do władzy. Jak mówi w wywiadzie z okazji 25 rocznicy powstania tego ruchu jeden z jego przywódców, Andrzej Gwiazda: ?Konkurencyjne grupy władzy rozgrywały partię szachów o najwyższe stołki i w tej rozgrywce użyły .społeczeństwa, które okazało się figurą z własnym napędem i prze­wróciło im całą rozgrywkę… Solidarność zepsuła im cały plan, bo nie zeszła ze sceny przez całe 16 miesięcy, słabła, ulegała prowokacjom i agenturze, ale utrzymała swoją linię.?

Pospolitym ruszeniem jest również reakcja znacznej części Polaków na hasła propolskie, nawiązujące do tradycji narodowej, głoszone w ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckiej kam­panii. To pod nimi zebrali się ci, którzy przeważyli szalę.

W historii narodu polskiego, kiedy był wolny, w Rzeczypospolitej Szlacheckiej, a później dopiero w sejmie wolnej II RP, nie brakło dowodów na to, że demokratyczne upodobania (wykrzywione zabo­rami) przejawiały się między innymi postulatami jawności rządów. Zatem i obecnie nie do pomyślenia jest, aby udało się kolejnym rządzącym elitom zamknąć zasoby IPN i okłamywać społeczeństwo.

To tradycja narodowa polska sprawia, że Polacy samorzutnie czczą Jana Pawła II, że nie pozwalają odsuwać w zapomnienie swoich bohaterów, sprzeciwiają się, gdy słabszym z natury czy z okoliczności, ktoś wyrządza krzywdę i ujmują się za tymi, co do których mają dług wdzięczności.

Obecność przeszłości tkwi i w tym, że Polacy z troskliwą życz­liwością myślą i działają na rzecz Ukraińców, Białorusinów, Żydów oraz innych narodów, z którymi nasi przodkowie żyli niegdyś w jednych granicach, choć w odmiennej tradycji, i z którymi żyjemy nadal.

Interesujemy się tradycjami narodowymi i religijnymi różnymi od naszych. Podziwiamy je, albo odrzucamy niektóre ich przejawy jako propagowane w celu narzucania nam innych wzorów. Z braku przemawiających do nas współczesnym językiem, popularnych ut­worów o polskich wzorach myślenia i postępowania – śpiewamy ku­plety z musicalu traktującego o tradycji innego narodu. Ale nasza tra­dycja jest naszą tradycją. Nieprawda, że możemy egzystować swo­bodnie w innej. To kłamstwo i oby niektórzy z nas nie przekonali się o tym za późno, kiedy niepostrzeżenie pozostanie Polakom jako wzór  myślenia i działania jedynie Celebra, Pragmatyzm i Wspólnota. Wszak obecność naszej przeszłości oraz ustalone wzorce tradycji opieczętowane raz na zawsze i tylko wyginięcie narodu albo dobrowolne rozpłynięcie się jego świadomości narodowej mogą spowodować,
że owe dane nam fundamenty istnienia zginą
do cna. Byłaby to wielka szkoda dla całej ludzkości, tak jak niepowetowaną jest
ginięcie tożsamości każdego narodu.

Na szczęście ludzkość jako całość kieruje się ciągle jeszcze, bardziej lub mniej świadomie, tradycją i wiarą, a dowód słuszności takiego postępowania czerpie z oczywistości faktu trwania przy nich tysiącami lat. I jak dotąd jest to jedyna, pomoc dla wygnańców z raju nieświadomości.

Wracając zaś do pytań, na które, pomimo wielu tysięcy lat starań, jak stwierdziliśmy na wstępie – nie otrzymaliśmy od uczonych odpowiedzi, łatwo uwierzyć, że nie leżą one w możliwościach człowieczego rozumu. Spoczywa, być może, na nich pieczęć szczególna, powód tego jest podobny, jak w przypadku słuszności kierowania się tradycją. Jest nim czas sprawdzonej skuteczności takiego stanu rzeczy, mierzonej trwaniem gatunku ludzkiego w przeciwstawieniu do ciągle zagrażających mu, znanych już nam, efektów prób nadłamywania zabezpieczeń.

Niewykluczone, że wiedza o tym, przed czym korzy się dusza i czego pożąda nasz niespokojny umysł, jest zastrzeżona karą o wiele bardziej dotkliwą, niż pozbawienie rajskich warunków egzystencji. Może gdyby ludziom udało się w końcu do niej dotrzeć – to zostaliby strąceni na jakieś samo dno wszechświata, dołączając do zbuntowanych aniołów. Jest to jedna z tych możliwości, których nie potrafimy zrozumieć, obszar prywatny Pana Boga, sprawy ściśle zastrzeżone i opatrzone szczególnego rodzaju pieczęciami.

O autorze: Jerzy Terpiłowski

Polski pisarz, eseista, dramaturg, tłumacz. Laureat Nagrody Ministra Kultury (2004) oraz Medalu Prymasa Tysiąclecia (2001). Organizator i prezes Stowarzyszenia "Pospolite Ruszenie" dla Ochrony Tradycji Polskiej, redaktor naczelny miesięcznika kulturalno-społecznego "Tradycja". Członek Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.