
Polskie piekło
Autor: Adam Wilatowski, Lip 8, 2020, #Tradycja
“Polskie piekło” to termin podsuwany na tacy umysłowym leniom albo dziedzicznym kretynom, którzy nie rozumieją, że tym, co dzieje się wokół nas, z reguły steruje ktoś inny. I że to, co w rezultacie postrzegają i osądzają, wynika w znacznej części z socjotechnicznie skrzywionego obrazu prawdziwej rzeczywistości. Tacy ludzie nie są w stanie wypracować samodzielnie własnego zdania na temat owego dziejstwa w apriorycznie zafałszowanym świecie. Wygłoszenie zaś opinii o polskim piekle nobilituje mówcę, automatycznie wywyższając go nad naród, który rzekomo to piekło stwarza.
Pół, a raczej ćwierć, rozumna istota, być może, zawdzięczała niegdyś awans ludowej władzy. W okresie jej rządów przeżyła najlepsze lata. Wiedzę nabyła w wieczorowym technikum, inteligencję wyszlifowała w pogaduszkach z takimi samymi, jak ona idiotami, albo przez oglądanie telewizyjnych zgadywanek. Utwierdza się w przekonaniu o swej obywatelskiej wartości, czytując od deski do deski sobotnią “Gazetę Wyborczą”. “Polskim piekłem” nazywa wszelkie niedostatki: bałagan, brak publicznych toalet, brud, bzdurne przepisy i inscenizowane zatargi polityków, którzy doskonale dogadują się przy podziale łupów, jakie przynosi koryto władzy. – Wybacz jej Panie, bo nie wie, co czyni. Ale polityk zaatakowany przez konkurenta, który także twierdzi, że to polskie piekło, aferzysta skazany prawomocnym wyrokiem, a także sędzia-łapownik – używają owego określenia z premedytacją. To ich szansa na niższy wyrok albo na podlizanie się zbałamuconej opinii publicznej. Może mocodawcy, którzy to hasło wymyślili, będą łaskawsi? To tak, jakby mając do wyboru: pozostać niezłomnym, czy napluć na krzyż – wybrać to ostatnie dla zachowania intratnej posady.
Bywają także niedokończeni intelektualiści, którzy nie nauczyli się żadnego obcego języka. Nie oglądali obrad brytyjskiego parlamentu na kanale BBC, bo nie zrozumieliby, co tam się mówi, ale uważają się za speców od parlamentaryzmu. Motywowani chamskim sprytem wspinają się po szczeblach życia społecznego. Wreszcie dzięki szczurzemu tropizmowi osiągają pozycję, na której jednym z benefitów są darmowe wycieczki na Zachód i do USA. Bez umiejętności pogadania na stronie, podpatrują za pośrednictwem tłumacza zdobycze i przejawy demokracji. Na podobnej zasadzie zachodnie bałwany prasowe, podlewane okowitą i obkładane dziwkami, oglądały dyżurne kołchozy w ZSRR czy PGR-y w Polsce, a potem pisały, że jednak ci poczciwi komuniści starają się, jak mogą, żeby zadowolić społeczeństwo. Nasi wycieczkowicze przyjmują, co im się we łby wkłada, obserwują z zachwytem podstarzałe ciotki, niechciane dupki oraz grupę społecznych opasów z zapałem rozdających ulotki czy co tam w kampanii wyborczej. Zapamiętują, tak jak chciał ten, co zapraszał, różnorodność form współuczestniczenia w życiu obywatelskim i społeczne zaangażowanie. Spotykają się z reprezentantami elity kulturalnej, wykład ze ściągawką po polsku, oficjalny koktajl, kontakty, obietnice i perspektywy. Żaden z uczestników wycieczki nie rozmawia z nikim w tym kraju na własną rękę, bez tłumacza. Połykają podawaną papkę informacji –jeszcze łyk za zdrowie starszego brata, jedzie, jedzie pociąg… – i tylko czasem poniektóry się nią opluwa, jeżeli akurat ma socjalistyczne odchylenie przełyku lub dziedzicznie endecką alergię. Jakże w tych warunkach mogliby spostrzec, że na przykład demokracja w USA nie polega na szerokim udziale mas społecznych w administrowaniu krajem, tylko jest sposobem rządzenia społeczeństwem przez tych, których stać na przechwycenie kadencyjnego przedsiębiorstwa politycznego (osobiście lub przez wynajętych figurantów), a następnie wykorzystać system prawno-finansowy sprzyjający oszukiwaniu szarych Amerykanów, superefektywnemu manipulowaniu ludźmi. Ale niedorobieni intelektualiści pieją z zachwytu.
– Tam to se ludzie świadomie żyją! A u nas? – Konkludują. – Syf i malaria. Polskie dziadostwo (termin wymyślony przez Mrożka po jego powrocie z meksykańskiego raju). Nikogo nic nie interesuje. Byle tylko dorwać się do kasy. Polak uważa wszystkich za złodziei, a sam kradnie, jak tylko ma okazję. Polskie piekło.
Tymczasem Polacy, którzy sparzyli się tyle razy na rządzących, krzywdzeni przez zaborców, okupantów, wykorzystywani przez żydowską lichwę i zagraniczny kapitał; pokolenia ludzi, których najświętsze wartości były deptane przez żydokomunę, a obecnie są lekceważone przez postkomunistów oraz quasi-liberałów – mają po prostu dość. Instynktownie wyczuwają fałsz istniejącego układu, w którym najważniejsze sprawy społeczne – jak na przykład to, kto lub co naprawdę rządzi Polską, jest problemem tabu. Czują, że są oszukiwani, ale nie mają możliwości tego wypowiedzieć, ograniczeni wszechwładną polityczną poprawnością albo po prostu niedostatecznym wykształceniem.
Nie rozumieją tego ci, którzy wracają z wycieczki na demokratyczny parnas, albo tacy, co zawiedli się na narodzie, bo nie chciał ich wybrać do rządzenia. Więc awantażują się sami we własnych oczach. I wywyższeni w ten sposób nad motłochem stwarzają ramy piekła dla reszty Polaków. Znam pisarza, doskonałego skądinąd prawicowego publicystę, który zaczął krytykować wady Polaków i ani się spostrzegł, a napisał książkę o samym sobie. Miał szansę na nominację do Nike. Nagrody głównej, upragnionych stu tysięcy, nie dostał, bo jednak – chociaż w o wiele bardziej ograniczonym zakresie – szarpał także Michnikowszczyznę. I jeszcze się chwalił, że mu słoma z butów wyłazi.
Copyright by “Tradycja” 2020